Dzień siódmy - sobota. Nie nastawiamy budzika, bo kiedyś trzeba się wyspać. Wstaliśmy rano, kawka, śniadanko, druga kawka, spotkanie z sąsiadami na wspólnym balkonie. Tacy sami szwędacze jak my, więc wymiana doświadczeń. Staliśmy chyba z godzinę albo i lepiej, więc wyjechaliśmy w trasę zamiast o 9-tej to o 11-tej. Ale dziś w programie krótsza trasa- Spinalonga i Kritsa.
Nawet bez jakichś zawirowań wyjechaliśmy na Nową Narodową, bo już trochę czaimy, że drogowskazy może niekoniecznie są drogowskazami. Ale trochę na czuja wyjechaliśmy. Na całe szczęście droga na Spinalongę omija Agios Nikolaos, bo wjazd do miasta to początek katastrofy. Przejechać miasto, a nie daj Boże próbować się zatrzymać to wstęp do zawału serca. U nas w ogóle nie ma korków. Jedziemy przez tereny hotelowe. Po prostu jeden za drugim. Mijamy Eloundę, główną miejscowość na tym kawałku wybrzeża, horendalnie drogą, bo tam była Lady Ga Ga. Stamtąd wypływają statki na Spinalongę, ale to bardzo drogi szpas. Jedziemy dalej.
Jest taki kawałek drogi, skąd tę wyspę widać pięknie, więc stoją samochody " na poboczu", czyli przy barierce nad morzem i wszyscy focą. Focimy i my. Faktycznie widok przedni. Wyspa niewielka, na niej ruiny twierdzy weneckiej i zabudowania ( z początku XX wieku, tzn ich ruiny) koloni trędowatych. Świadomość, że ostatni trędowaci byli tutaj do 1957r, czyli jak myśmy już byli na świecie pobudza wyobrażnię.
Jedziemy do wsi Plaka. Jakiej wsi? Tylko tawerny, hotele i porcik dla łajb, które pływają na Spinalongę. No to parkujemy Pandusię na parkingu wiejskim, darmowym i idziemy do porciku dowiedzieć się co i jak. I tu miła niespodzianka. Grek w średnim wieku, ale tak szelmowsko przystojny, że majtki same spadają, informuje, że kutry jeżdżą, no dobra, płyną co pół godziny, a tam można być ile się chce, tylko w porcie trzeba wysłuchiwać, który z dobijających kutrów jest do Plaki. Możemy na wyspie być ile chcemy, godzinę, dwie, pięć, byle wyewakuować się do 18-tej, bo do tej godziny pływają.
Super i nawet nie tak szalenie drogo, 8€ od osoby tam i nazad. Ładujemy się na krypę i płyniemy, no może nie w siną dal, ale..... Dopływamy do porciku, tuż przy wejściu do twierdzy. Mury, przejście jak brama Floriańska pod basztą. Dużo ruin, widać że stare, nawet bardzo stare, przystosowane do życia w XIX wieku czy póżniej, ale to też już zruiniało. Świadomość, że to są ruiny powstałe na wcześniejszych ruinach, działa na wyobrażnię. Trędowaci przystosowali ruiny - no może nie antyczne ale jednak wiekowe- do swoich potrzeb. Po opuszczeniu wyspy, to co przystosowali też popadło w ruinę. Na koniuszku wyspy, na moje oko zachodnim wybudowano na początku XX wieku bloki dla trędowatych- betonowa ruina.
Po drodze bardzo ładny, acz surowy kościółek. Obchodzimy całą wyspę na najniższym poziomie. Resztki baszt, weneckich fortyfikacji, widoki cudo. Mury, baszty flanki i kościółek. Obeszliśmy od strony północnej. Mury twierdzy i bardzo strome skały. Nie do zdobycia. Po zrobieniu pętelki, co trwało ok.2 godziny szybka decyzja-
idziemy w górę na szczyt fortyfikacji, czy na dół do do porciku. Ponieważ w planach mamy jeszcze Kritsę i Panagia Kera decyzja jest oczywista. Schodzimy do porciku. A tam, nie jak w Grecji. Statek do Plaki przypływa. Tłum na nabrzeżu. Mieści się ileś tam osób, reszta zostaje. No to w teorii 1/2 godziny, a w greckiej teorii to pewnie godzina. Ale kapitan odpływającego stateczku mówi, że za chwilę będzie "boat". Dobra, dobra, ja nie wierzę, przecież to Grecja. I nie mam racji. Za 3, może 4 minuty przypływa pusty stateczek i krzyczą z niego,
że do Plaki. Widocznie porozumieli się z porcikiem w Place, że jest dużo luda i przysłali posiłki. No, pierwszy raz organizacja super. Jesteśmy pod wrażeniem. Wypływamy, dopływamy, wysiadamy, jeszcze rzut oka na ceny jedzenia i chodu. Wyjeżdżamy w górę, w miarę w pustkowie, żeby zrobić jeszcze z góry zdjęcie Spinalongi. To tak dla niepoznaki, bo musimy opróżnić pęcherze w przydrożnym rowku, za pomocą technologi dwojga otwartych drzwi, bo za 1,5 euro od siku, to u mnie nie przejdzie. Foto, siku i zawracamy.
Kierunek Kritsa. No ciekawa jestem jak to będzie. Mijamy Agios Nikolaos i lecimy na Kritsę. Nawet bez problemów, dość szybko. Po drodze, tuż przed Kritsą, kościół Panagia Kera. Zatrzymujemy się na małym parkingu. Do Panagii mamy może 100, może 120 metrów. Idziemy. Kościół oczywiście zamknięty, bo tylko do 15-tej i to za 3,5 euro. To jest obłęd. Focimy z zewnątrz i... Sklepik z pamiątkami, to do olania- ikonki laski, badziew i odpust w Strasznogrodzie. Ale obok sklepik z wyrobami ręcznymi- haftowane obrusy, serwetki, bieżniki itd. O Boże! Zaczęłam kręcić kamerą, żeby córcia mogła się przypatrzeć. Dla mnie cholernie ciekawe, zupełnie inne niż u nas. No Pani oczywiście zachęca, ale ja nawet nie pytam o cenę tylko od razu z grubej rury- ja Polonija, ja tak jak Wy nie mam pieniędzy, u nas tak jak u was kryzys, więc sorry Winetu.
Ale Pani nie odpuszcza. Taka mała serwetka, owszem do wytrzymania, więc kręcę nosem, e cena o.k., ale wielkość nie taka. Sfilmowałam. Już wiem co chcę kupić, tylko teraż jak to zrobić, żeby cenę wydłubać. Przeszło. Kupiłam część tego co bym chciała, ale tak naprawdę to 3/4 tych rzeczy łapnęłabym ino roz. Kupiliśmy, wychodzimy, a mąż Pani do nas z gorzałką. Nie powiem, dobra, tamtejsza raczi, taki samogon z winogron. Jurek zamoczył trochę usta , ja przepiłam do męża, nie swojego, i opuszczamy gościnny sklepik.
Dochodzimy do autka, obok zatrzymuje się jakieś auto, wytaszcza się rodzinka i Pan herszt tej bandy zahacza Jurka łamaną angielszczyzną (bardzo połamaną), czy tam jest jeszcze daleko. W sensie do tego kościółka. Jurek płynnie odpowiedział po angielsku, że niedaleko, jakieś 120 m, ale grzecznie dodał, że jest zamknięty. I tu zapomniał jak jest ten "klozet" i wtrącił, że jest "zu". Pan wyrażnie zadowolony pyta, czy Jurek szprecha i szprechają obaj, z tym, że Ribentrop gada w swoim ojczystym. Ja coś wtrącam po niemiecku, po angielsku. Wreszcie szkop nie wytrzymał i pyta o "kraj pochodzenia". Na hasło, że z Polski- jego mina bezcenna.
Idziemy coś zjeść. Po przeciwnej stronie drogi tawerna z wystawionymi dwoma tablicami z "daniami dnia" po 6 euro. Dania wyglądają dobrze, więc meldujemy się przy stole. Zamawiamy. Pan nas namawia na na sok z pomarańcz. Tani to on nie jest (3€), ale dobry, nawet bardzo dobry. Na nasze dwie szklanki- spore- facet wyjął z lodówki siatę pomarańcz, tak na moje oko ze 4 kg, albo lepiej. Sok boski. Okazuje się, że to z jego sadu. Bomba, ja też chcę taki sad. Zjedliśmy, wypiliśmy, zapłaciliśmy, pogadaliśmy przez skypa i ruszamy do Kritsy.
Dojeżdżamy. Na samym wjeżdzie jest sklepik z wyrobami z drewna, głównie z drewna oliwkowego. Ja bym to wszystko wyniosła- z prostej przyczyny wyniosła, a nie kupiła. No to zaczynamy wybierać. A to po ile, a to po ile. O kurtka, nie powiem, ale to nietanie, że tak skromnie stwierdzę . No ale niepowtarzalne. Wybraliśmy, targujemy- dobra nasza upust całkiem spory , a poza tym coś cudnego. Możdzierze, możdzierzyki, pojemniczek na miód, koszyczek na chleb. No cacka. Pani nam to zapakowała w folię bąbelkową i papier. Przygotowana na pakowanie do samolotu. No w końcu stąd to tylko samolotem, albo wpław. Cała siata, więc do samochodu. Dobrze się zaczęło .
Teraz idziemy focić starą Kritsę. Zaczynamy od starego kościółka. Ładny, przycupnięty na środku placyku, nawet nie ryneczku, bo miejsca tak mało, że nie ma jak odejść, żeby zrobić zdjęcie czy sfilmować. W kościółku pop i popmusic coś pucują i przecierają. Tata nie wchodzi do środka, bo się boi popa, ja wręcz przeciwnie. Włażę. I do popa po angielsku, czy mogę tu sfilmować - pop nie rozumie. Więc po niemiecku - to samo. Po polsku - ni chu chu. Dobra, pokazuję kamerę i rzucam krótko po polsku "ja tym to sru". Pop mówi "he", ja uważam to za przyzwolenie, więc kręcę. Kościółek malutki, pop duży. Idziemy dalej. Wąskie uliczki, takie na szerkość rozpostartych rąk. Tu krzaczek, tam kwiatek, klimat takiego zadupia galaktyki. Kilku starych Greków siedzących na krzesełkach, kilka starych Greczynek ubranych na czarno coś pucuje przy nowym kościele. Taka wioska wycięta sprzed lat. I nagle łoł- całkowita zmiana. Dochodzimy do głównej ulicy handlowej.
Pasaż handlowy przez całą Kritsę. Bosko. Głównie wyroby lokalne- tkackie, garncarskie, jubilerskie. Poprzeplatane jedno z drugim i trzecim. Wystawy na zewnątrz, żeby zachęcić. No i są znowu- hafty i tkactwo. Wchodzę, oglądam. Pani podchodzi, więc po angielsku pytam o cenę. Jak ją podała to mi się miękko w kolanach zrobiło i ze stoickim spokojem tłumaczę Pani, że to dla mnie za drogo. Pani tłumaczy cenę ogromem pracy, ja tłumaczę brak zainteresowania zasobnością portfela, a w zasadzie brakiem zasobności. Ona swoje, ja swoje, ot taka przepychanka. Próbuje mi sprzedać tani obrus haftowany maszynowo. Skrzywiłam się wielce i mówię że robota naszynowa mnię nie interesuje, bo to u Chińczyka mogę kupić za grosze. I z taką pogardą na to maszynowe. No i od słowa do słowa pyta czy jestem Amerykanką. Nie- Polonija.
Uśmiech od ucha do ucha i dalej, że my się musimy wspierać, bo myśmy nigdy wojny nie toczyli, a że i my i oni nie mamy pieniędzy i żebym o tej cenie zapomniała, bo to cena dla Amerykanów i Niemców, bo oni mają pieniądze, a Francuzi tego nie kupią nawet gdyby było za 1€. Cena jaką napisała na karteczce była faktycznie dobra. Tzn. cena pierwsza była niewyjściowa (znałam już ceny z tamtego sklepiku), natomiast cena dla Poloniji była super. Dla przykładu 45€ skurczyło się do 15€.No i co? Oczywiście kupiłam następne 3 szt. Więc Irene wlecze nas do drugiego sklepiku, żebym sfilmowała warsztat tkacki, na którym tkają len na obrusy. Warsztat po prababce. Naciągnięte już nowe osnowy na następną zimę, bo one w zimie tkają i haftują, a w lecie sprzedają to co narobiły. Na zakończenie poczęstunek bimbrem. Skubana ma na zapleczu pod utkanymi bieżnikami dwa kanistry blaszane z kranikami, a w nich gorzała. Przechodzimy przez całą tą ulicę handlową, robi się ciemnawo. Gdzie zaparkowaliśmy samochód? Jurek nie kliknął w GPS-ne parkingu. Nic to, będziemy pytać o stary kościółek, przecież to proste. Może to i proste, ale właśnie mijamy jakiś stary kościółek, ale to nie ten. O który więc pytać? No dobra, metodą na nosa i czuja w końcu odnajdujemy pojazd. Wpakowujemy zdobycze do bagażnika. Jestem tak zadowolona, że ho ho. Jurek też jest zadowolony, bo to co kupiliśmy też mu się podobało, choć nie były to skrzyneczki na narzędzia. Odpalamy Pandę i ruszamy do Analipsi. Przyjeżdżamy jak zwykle po ćmoku. Ale było słońce, więc jest ciepła woda- wreszcie przyzwoity prysznic, to jest radocha.
Odwiedza nas 5 gości oraz 0 użytkowników.
Komentarze