Dzień ósmy - niedziela. Śniadanie i zbieramy się do Moni Preveli. Pogoda bardzo piękna, będzie ciepło, a nawet bardzo ciepło. Jedziemy, przez Retymnon na południe, przez jedne góry, potem przez drugie. Widoki jak to na Krecie- wspaniałe. Dojeżdżamy do wąwozu Kuartolitiko. Coś wspaniałego. Droga między, a czasem pod, skałami.
W dole potoczek, my na drodze przeciętnie między 1/3, a połową wysokości skał. To jest bajeczne. Po drodze mijamy przytulony do skały, a w zasadzie wtłoczony pod nią kościółek. Nie ma się gdzie zatrzymać, więc na najbliższym parkingu stop i dymamy pieszkom do kościółka, żeby go obfocić. Trochę straszno, bo absolutny brak pobocza, droga zakręciasta, no ale doszliśmy. Śliczny, malusieńki. W zasadzie dobudowane 1,5 ściany zamykającej grotę. Skromny, z pobielonymi skałami, które tworzą większość wnętrza. Na zewnątrz do nawisu skalnego doczepiony dzwon. Klimat niesamowity, trochę baśniowy.
Wracamy do samochodu, focimy wąwóz z góry i z dołu i jedziemy dalej wąwozem. Wreszcie jest parking przy zejściu do Kościółka Św. Mikołaja. Zostawiamy pandusię i uzbrojeni w kijki, pomarańcze, aparat foto i kamerę schodzimy po schodach w dół wąwozu. Na początku schody są odnowione, albo raczej zrobione na nowo. Tablice informują, że to z pieniędzy unijnych. Bardzo ładne, wygodne i z barierkami.
W połowie drogi szczęście się kończy. Zaczynają się stare schody. Mniej wygodne, nierówne i bez barierek. Na końcówce to już jest tupanie przez kamienie. Ale w sumie całkiem wygodnie. Do kościółka dochodzi się od góry. Najpierw widzi się dach. Wrażenie jest niesamowite. Taki przycupnięty w załomie skalnym. Przeciwległa ściana wąwozu prawie pionowa. Potem się lekko pochyla. Na tej lekkiej pochyłości (lekkiej w stosunku do pionu) od czasu do czasu kózki, te dzikie , (to chyba kri kri). A w wąwozie mnóstwo gołębi. One tam gniazdują i co chwilę się zrywają i przelatują. Oprócz gołębi, jeszcze jakieś inne ptaszki, ale nie w takiej ilości. Odwiedziliśmy kościółek, a za kościółkiem jeszcze ścieżka idąca dalej. No to hajda. Ścieżka prowadzi na mostek, a mostek jest nad wodospadem. Z każdej strony leje się woda i to tak rzetelnie.
Biała siklawa, a na dole kotłowanina wody. I huczy aż miło. Dalej ścieżka wiedzie na dół, aż do samego dna wąwozu, gdzie jest potoczek, w miarę spokojny, z cudownie przejrzystą wodą. Pod skałą miejsce na grila ( w takiej małej grocie). No ogólnie super sielsko, klimatycznie. Po krótkim odsapie ruszamy w górę. Jest owszem podejście po schodach, ale do przeżycia. Koło kościółka robimy popas pomarańczowy, gdyż bo ponieważ wczoraj, wracając, kupiliśmy z przy drodze stojącego pikapa siatę pomarańcz - 10kg za 5€.
Więc teraz konsumujemy - nie wszystkie oczywiście. Wracamy do samochodu i jedziemy do Moni Preveli. W aktualnie działającym klasztorze mnóstwo ludzi. Ale zwiedzamy, focimy. W muzeum eksponaty przepiękne, przeozdobne. Misterne krzyżyki - ażurowe srebro w środku wypełnione miniaturowymi płaskorzeżbami w drewnie. Tego bez lupy nie zauważysz dokładnie. Coś przepięknego. Że w muzeum nie można fotografować to dla mnie zrozumiałe, ale w kościele jak nie ma mszy, to chyba przesada. A pilnują jak skurczybyk. Kościółek w środku piękny, przebogaty, o tak pięknych rzeżbieniach pozłacanych, że oczu od nich nie można oderwać. Malowidła, freski, a te cholerne popy pilnują.
No to próbuję "zgwałcić" popa. Pop za fiksa nie dał się przekonać. Nawet zaproponowałam mu "machniom"- On weżmie moją kamerę (jego przecież zakazy nie obowiązują) i pofilmuje, a ja "siędę" tutaj i poczytam sobie tę księgę. Nie przeszło. Odporny Pop. No trudno, wychodzimy. Pod klasztorem zoo - pawie, kozy, osły, muły . Zoo im nie przeszkadza, ale turyści chcący sfotografować tak. Wyjeżdżamy. Zahaczamy jeszcze o Kato Preveli (tamto było Piso). Opuszczony, zruiniały, no ale jak już jesteśmy to trzeba zobaczyć.. Jurek kupił bilety,
tu wszystko co nie zasiatkowane jest obiletowane, i wtedy Pan łaskawie oświadczył, że jest otwarte jeszcze 10 minut. To jest żywa granda, ale co poradzić. Przeszliśmy biegutkiem przez część ruin i kościółek, a w kościółku też focić nie wolno i facet pilnuje. Koty co chwilę przychodzą, żeby się głasiać. Ogólnie zdecydowanie sympatyczniejsze od ludzi. Odjeżdżamy. Obiadek w przydrożnej tawernie. Reklama zapraszająca do tawerny po grecku, angielsku, niemiecku (co strawiłam) i po rosyjsku (nie strawiłam). Ja tu jeść nie bębę. No ale Jurek i mój żołądek mnie przekonali .
Przy obiadku towarzyszył nam piesek kundlasek, malutki, mięciutki, tulaśny. Zjedliśmy , wracamy jeszcze raz przez wąwóz Kuartolitiko. Naprawdę robi wrażenie. Potem to już w miarę normalna droga do domu. Postanowiliśmy tu u nas na miejscu sprawdzić knajpkę, którą polecili nam sąsiedzi. Więc na kolację koło godz. 10-tej życzymy sobie 2 sałatki greckie i tzatziki. Wiemy jakiej wielkości są tu porcje więc akurat. No ale nie. Sąsiedzi mieli rację , porcje są ogromne. Nie daliśmy rady. To była micha wielkości tej w której podaję pierogi. I takie 2 michy sałatki greckiej i duża , bardzo duża porcja tzatzików. Nie do przejedzenia. A jeszcze do tego podali 4 tosty z grila posmarowane masełkiem czosnkowym polane oliwą i posypane ziołami. Bomba. Tosty zjedliśmy, tzatziki też, ale utknęliśmy przy sałatce greckiej. Ponieważ właściciele operują angielskim, przeprosiłam dziewczynę, która nas obsługiwała, że nie spodziewaliśmy się tak dużej porcji i poprosiłam o spakowanie na wynos. Bez problemu. Będziemy mieć na jutro na śniadanko. Powrót do domu, telekonferencja z córcią i wreszcie prysznic pod ciepłą wodą. Korzystamy z chęcią z tego dobrodziejstwa.
Odwiedza nas 6 gości oraz 0 użytkowników.
Komentarze