Dzień dwunasty - czwartek. Na dziś, albo plaża Tpripiti, albo Knossos i Heraklion. Mamy czas, żeby zdecydować, aż do połowy Iraklionu. Pierwszy z tych zjazdów z Nowej Narodowej jest na Knossos. Pogoda lekko złamana i wieje, więc ruiny w Knossos. Ups, wykopaliska. Przyjeżdżamy, ludzi multum.
Autokary w ilości przerażającej. Po przeciwnej stronie drogi dojazdowej sklepiki dla turystów. Niedość, że odpust w strasznogrodzie, to jeszcze drogo. Przechodzimy w poszukiwaniu kolczyków dla Córci z tą boginią z wężami. Nie ma. No cóż, idziemy zwiedzać . Wykopaliska potężne. Wchód na nie przez taki tunel pod gałęziami drzew ozdobnych rosnących po bokach. Bardzo ładne i ciekawe. Wykopaliska w zasadzie nie do opisania. Bardzo rozległe, dużo ciekawostek, ale tłum niemiłosierny. Tak czy siak ze 4 godziny nam zeszło.
Jedziemy do Heraklionu. Dzięki podszeptom naszych byłych sąsiadów kierujemy się na port i na sporym parkingu zostawiamy samochód. cena za cały dzień 2€. Reszta już pieszkom. Inaczej, po tak zatłoczonym mieście się nie da, nie mówiąc o tym, że tu parkowanie jest płatne, ale nikt nie wie ile to kosztuje i gdzie się wykupuje opłaty za parkowanie. To są informacje od Pani Rezydentki. Obłęd w oku. Idziemy, oglądamy twierdzę wenecką i resztki z doków i stoczni, też weneckich, na gruzach których już są wybudowane nowe domy. Wchodzimy w arterię pieszą usianą sklepikami pod turystów. W zasadzie mało ciekawych rzeczy, trochę śmiesznego badziewia, z którego wybieram magnesy na lodówkę w kształcie osiołka. Trochę już zmęczeni odbijamy w boczną uliczkę, żeby gdzieś napić się frappe, bo na głównej tłoczno i drogo. Siadamy w knajpce "Paleta". Fakt - paleta. Stoły zrobione z palet, a na nich szyba. Fajne, a jest i Wi-Fi.
No to kawusia i łączenie z dziećmi. Krótka relacja, pogaduszka i ruszamy dalej. Okazuje się, że jesteśmy na "pupie" kościoła Św. Tytusa. Obfotografowujemy i przemykamy na front. Rzeczywiście cudo. Wchodzimy do środka. Nie ma wyrażnego zakazu fotografowania, ale licho nie śpi, więc zza węgła, tzn. zza filaru, focimy. Nic, jednak licho śpi, więc my coraz śmielej. Przepięknie rzeżbiony ikonostas, wspaniały trójpiętrowy żyrandol rzeżbiony w drewnie. Cacucho. Opuszczamy Tytusa, a tuż obok Loża Wenecka -
też oglądamy, fontanna w remoncie, więc do niej nie idziemy. Kierujemy się do Muzeum Archeologicznego. Łatwo trafić, bo co krok tablice wskazujące. Raczej dość sceptycznie nastawieni, ale wiemy, że tam są zgromadzone prawie wszystkie ważniejsze wykopaliska z Krety. Grzechem byłoby to odpuścić. I tu szok. Muzeum super. Potężne, pięknie wyeksponowane i ku wielkiemu zdumieniu można fotografować. Nie wszystko, ale zdecydowaną większość. Naprawdę rewelacja. Rzeczy sprzed 4-ch czy nawet 5-ciu tysięcy lat. Naprawdę bomba. Zdobienia i malunki, te w części zachowane, mają jeszcze kolory.
Trochę wyblakłe, ale kolory. Zeszło nam do 19.30 (o 20-tej zamykają). No to nura do sklepiku muzealnego w poszukiwaniu bogini z wężami, a tam chała, beznadzieja. Ale Pani nam sympatycznie tłumaczy gdzie ewentualnie. Uzbrojeni w tę wiedzę ruszamy. Znajdujemy co chcemy (albo nam się wydaje że chcemy) i idziemy na ulicę Dedala, gdzie nas Pani skierowała. Ale to nie dla nas, Zaprzeczenie kryzysu. Najdroższe marki świata, więc my boczkiem, boczkiem i w kierunku normalności, przynajmniej cenowej. Ale nic nam nie przypada do gustu, lub portfela. Wracamy do autka i odbijamy do Analipsi. Obiadek, tradycyjnie już u rodzinki greckiej i powrót do hotelu. Krótka telekonferencja z córcią, próba wzięcia prysznica, nieudana z powodu zimnej wody w kranie. No to Dzień Dziecka i chyba lulu.
Odwiedza nas 5 gości oraz 0 użytkowników.
Komentarze