Dzień dziesiąty - wtorek. Budzik nastawiamy na 7-mą, bo dziś w planie długa trasa - do latarni na północno wschodnim końcu Krety. Jedziemy. Oczywiście, nie trafiliśmy na pierwszy zjazd na Nową Narodową, więc pchamy się przez nadbrzeżne kurorty. Na całe szczęście jest jeszcze wcześnie i nie wszystkie sklepiki są otwarte, a i szwędających się urlopowiczów mało.
Wreszcie trafiamy na Nową Narodową. Teraz trochę sprawniej idzie, a w zasadzie jedzie, bo omijamy wsie i miasteczka. Do Agios Nikolaos, a potem odbicie na Sitię. No tu już nie tak szybko, bo droga, choć widokowo przepięknie poprowadzona, jest bardzo wąska, zakręty co kawałek. Ale widoki jak zawsze zatykające.
Dojeżdżamy do Moni Toplu. Klasztor posadowiony cudnie. Na szczycie, więc widoczny nad całą okolicą. Rzeczywiście bomba. I w zasadzie na tym się bomba kończy. Zupełnie przereklamowany. Udostępnione muzeum - owszem, sporo pięknych, bardzo zdobnych szat liturgicznych, srebrnych, cyzelowanych krzyżyków, manuskryptów jeszcze spisywanych ręcznie, pięknych ikon, ale to wszystko. Reszta niedostępna, zamknięta. Na dziedzińcu przepiękna mozaika ułożona z takich malutkich kamyczków. Praca benedyktyńska. I to by było na tyle. Można sobie jeszcze popatrzeć na hektary winnic i gaików oliwnych, które "służą" do wyrobu win i oliw, a potem do sprzedawania ich turystom. Może i dobre, ale komercha wieje zewsząd.
Rozczarowani wyjeżdżamy na plażę Vai. Krajobraz się zmienia. Wschodnia część Krety robi w zasadzie smutne wrażenie. No nie cała wschodnia część, tylko wschodnie kresy. Wiatr hula niemiłosiernie, więc wszystko niziutkie, skarłowaciałe. Nawet oliwki są karłowate, pochylone na zawietrzną, wygolone z liści i gałązek.
Dojeżdżamy do plaży Vai. Przez taki dziki las palmowy. Fajnie, nietypowo. Im bliżej plaży tym więcej kikutów spalonych palm, ale nowe całkiem spore. Parking przed plażą zamknięty, bo darmowy. Wjazd na plażę i zaparkowanie samochodu płatne, wejście na plażę płatne, leżaki i kocyki ( no dobra tego nie potrzebujemy ) płatne. Nawracamy, odjeżdżamy. Bez cudów, za to nie będziemy płacić. Fotografujemy gaj palmowy z drogi i jedziemy dalej na "Archeological site".
Na początku cypla wykopaliska. Obchodzimy , nic nie jest opisane. Filmujemy. W zasadzie ruiny czegoś na kształt warowni (to skojarzenie narzuca lokalizacja) - na urwistej skale, na cypeleczku wychodzącym z cypla. Najbardziej w ruinach widoczne ruiny bazyliki, widać zachowane półokrągłe to miejsce za ołtarzem. Na ziemi leżą kolumny, takie gołe bez żadnych zdobień. Przez wykopaliska dochodzimy do plaży. No to nie jest Vai, zamiast piaseczku drobny żwirek (to na plaży), a w morzu zamiast piasku, takie skałki, ale łagodne, można po nich spokojnie tuptać, co też czynimy. Temperatura wody nie zachęca do kąpieli jakiejś bardziej spektakularnej, ale nogi do kolan zamoczone. Jest! Drugie wejście smoka w morze. Poodpoczywaliśmy pod jedną palmą na plaży. Mamy nasze Karaiby. Wracamy do autka przez skały i wykopaliska. Za kolejnym cypelkiem widać kolejną plażę. Kilka osób, dwa namioty. Patrzymy na nich z góry i odjeżdżamy.
Jedziemy na sam cycek. Droga asfaltowa po skałach, jak na całej Krecie. Tyle, że tutaj nawet mchy i porosty nie chronią przy wypadnięciu. Poszarpane skały prawie pionowo w dół do morza, a na dole rozbijają się fale . Nie powiem wieje grozą. Tak na dobrą sprawę brak mchu niewiele zmienia. W końcu jeden diabeł, czy się będziesz zabijał na dywanie czy na podłodze. Dojeżdżamy do miejsca, które wykukaliśmy w necie. Z tego cypla "matki" wychodzi całkiem spory cypelek uczepiony na takiej "pępowinie". Grobla szerkości drogi, plus po kilkanaście metrów obok drogi. Po jednej stronie jedno morze, po drugiej drugie. Fale, skały, wiatr i my. No ale to dzień rozczarowań. Tuż za groblą, zakaz wjazdu. Militarny areał. No trudno, do latarni nie dojedziemy. Trudno się upierać, że się wyrażnego znaku nie zrozumiało. Tablica jak wół informująca o zakazie filmowania i fotografowania. No dobra, to jak się wejdzie za zakaz wjazdu. Zakazu wejścia nie ma.Wobec tego my focimy, boć nie można za, a my stoimy przed. Wot taka logika - ciut pokrętna.
Odpalamy Pandzie wrotki i wracamy przez te cyplowe skały. Dokładnie widać jak języki lawy zastygały i na takie zastygnięte wlewały się następne jęzory i tak aż do szczytu. Robi wrażenie. Jedziemy, krajobraz się zmienia na bardziej "kreteński". Między Siteą, a Agios Nikolaos Jurek zaczyna przysypiać. Na tych zakrętach to raczej nieciekawa informacja. Szukamy jakiegokolwiek parkingu, najlepiej z tawerną. A ku ku. Wreszcie jest "snack bar beauty view". Ładnie się nazywa, ale nazwa oddaje rzeczywistość. Na zboczu góry, ale takim zboczu zboczu. Do pionu to mu niewiele brakuje. Na takim małym kawałku wielkości 10 ar poustawiane stoliczki i chłońcie ludzie widok na morze z perspektywy lecącego ptaka. Morze widać tam w oddali,, bo tu brzegu nie widać - jest daleko w dole i prawie pionowo- więc brzeg widać dopiero po wychyleniu się za barierkę. Ja tego nie robię, co ja brzegu nie widziałam? No to cafe frappe, ochlapanie pysiów i trochę przebudzeni ruszamy dalej. Przez góry, wszechobecne wąwozy, w których co jakaś półeczka skalna się pojawi, to na niej pasieka. Kilkanaście do kilkudziesięciu ulików. Malutkie, bo gdyby były większe to wiatr by je zwiał, na każdym daszku kamień, coby ulik nie pofrunął. Z czego te pszczółki Maje zbierają? Ano z krzewinek, kwiatków, wszystkiego. Bo tu wszystko kwitnie.
Wracamy do chaty, no może nie do chaty, bo najpierw obiadek. Witani jesteśmy jak rodzina. Mała córcia macha nam na powitanie, rodzice szeroko uśmiechnięci. Ogólnie fajnie. Pan nas chwali pod niebiosa za angielski, bo może sobie pogadać. Sielanka. Po obiedzie rundka po sklepikach w Analipsi. W końcu parę rzeczy przydałoby się kupić. Coś wybraliśmy, ale bez szaleństw. Idziemy do jubilera zapytać o kolczyki z boginią z wężami. Nie ma. Są szmaragdy, brylanty ale również Jablonex, a bogini brak. No to szkoda, możę namierzymy w Iraklionie. We wszystkich sklepikach pytam, nie wiem jak są kolczyki po angielsku, więc wyciągam z ucha swój kolczyk i pokazuję- to ale nie to.
Powrót do hotelu. Woda letnia ( dpbrze letnia), więc się pucuję. Dla Jurka już brakło, więc teraz On ma Dzień Dziecka. Zmęczony Jurek idzie spać, ja jeszcze uzupełniam dziennik i też pójdę lu lu, bo jakby nie było zrobiła się 1-sza.
Odwiedza nas 1 gość oraz 0 użytkowników.
Komentarze