Dzień piąty - czwartek. Dziś wyprawa na Aradenę. Połapać się w ich oznaczeniach gdzie skręt i na co to można oszaleć.Ale jakoś wyjechaliśmy na Chora Sfakion. Droga przepiękna. Serpentyny takie, że mózg staje w poprzek.
Po drodze wąwóz Imbros. Zajeżdżamy tam gdzie się zaczyna, (czyli w górach) i oceniamy, że przepięknie wygląda z góry, i my przy tym będziemy się upierać. Przy okazji postoju przy knajpce, u wlotu do wąwozu nabywamy drogą zakupu pomidory z pickupa. Całe 3 kg. No to mamy co jeść. Jedziemy dalej. Wąwóz widziany z góry - super . Na przełęczy zatrzymujemy się, zresztą wszyscy zmotoryzowani się tam zatrzymują. Widok tak piekielnie daleko na dno wąwozu utwierdza nas w przekonaniu, że naprawdę lepiej wygląda z góry i dobrze zrobiliśmy, że nie poszliśmy go przemierzać pieszkom. Zjeżdżamy z przełęczy serpentynami nad morze. Te widoki są nie do opisania. Zjechaliśmy nad samo morze - kąpieliska, hotele, porciki jachtowe, ale my przejeżdżamy i pchamy się na następną górę, na Aradenę. Droga serpentyniasta z widokiem na morze, no ale inna nie może być bo po jednym zboczu zaiwania się z poziomu morza na 640 m npm. Wreszcie jest. Most nad wąwozem Aradena. Widok niesamowity. Bezdenna przepaść, a nad nią przewieszony mosteczek. Przy tej przepaści to rzeczywiście mosteczek. Samochody przejeżdżają to i my się pchamy. Jest. Udało się. Pogoda brzydka.
Siedzimy w chmurach, ale jedziemy do Agios Joanis, bo tam jest kościółek. W chmurach, na wysokości 770m, widoczność może na 10m. Dojechaliśmy do Agios Joanis, ale kościółka nie znależliśmy. Widoczność bliska 0. W zastępstwie kościółka jest cmentarzyk z małą kapliczką. No to wracamy, bo aż strach. Zjechaliśmy do mostu. Już wyjechaliśmy z chmur. Niestety kościółek przy moście zagrodzony, osiatkowany, niedostępny. To jest jakaś paranoja. Chyba dostali pieniądze z Unii na siatki i kłódki. Pożegnanie z Aradeną. Przejeżdżamy przez most i hajda z górki na pazurki. Jedziemy do Frangokastello. Twierdza malutka,
przy Retymnonie to kurnik.. W zasadzie nic ciekawego. Ale spełniłam się. Poszliśmy na plażę i przeszliśmy po morzu może 1 km może trochę więcej. W morzu więc byliśmy. Odbijamy z Frangokastello na północ. W jakiejś tawernie, po obu stronach drogi, w jakiejś zapadłej dziurze w górach, jemy obiadek. Pyszny. Baranina przygotowana wspaniale i suflaki z baraniny, a do tego tzatziki pychota. Gęste, pyszne, doprawione. Zakupiliśmy też oliwę z oliwek zapakowaną w butelki wytrzymujące pakowanie do samolotu. Pchamy się w górę, albo zjeżdżamy na pysk. Trafiamy na wąwóz Cotsifou. Wieje tak, że trudno się na nogach utrzymać. Wreszcie jest.
Kapliczka pod skałą - kaplica Ag. Nikolaos. Cudo. Zupełna bajka. Nie wiem jak Św. Mikołaj, ale ja bym się tu z Laponi przeniosła. Pod skałą przycupnięta, taka jak z bajki. A obok dzwonniczka, przytulona do skał, chyba żeby jej nie zwiało. Przemarzliśmy odwiedzając Św. Mikołaja, pomimo kurtek. Ale tak wieje, że mimo zapięcia z kurtki robi się żagiel lub latawiec- co kto woli. Widoki absolutnie wynagradzają wszystko. Dojeżdżamy do drogi narodowej i wio do hotelu. Przyjeżdżamy jak już jest dobrze ciemno. Szybki prysznic w letniej wodzie, dobrze że choć w letniej. Sąsiedzi powiedzieli nam, że trzeba odpuścić, czasem nawet 10 minut. No nie, to nie jest coś, co moje ekonomiczne ego przyjmuje. Ale ego do kieszeni, bo wyprysznicowanie się to jest coś co nam się należy.
Odwiedza nas 4 gości oraz 0 użytkowników.